Wojna i pamięć - wspomnienia Mariana Krasa
Wspomnienia Mariana Krasa zamieszczone w Ziemi Ciężkowickiej nr 5/1999.
Dnia 12 listopada 1997 roku w Ciężkowicach w miejscu położonym po lewej stronie drogi do Ostruszy, przy białej figurce Matki Boskiej ekshumowano czterech żołnierzy niemieckich, którzy zginęli rankiem 17 stycznia 1945 roku.
Wydobyte z zapomnianej mogiły szczątki po 52 latach znajdą godne miejsce wiecznego spoczynku na budowanym obecnie w Siemianowicach niemieckim cmentarzu wojennym dla poległych w II wojnie światowej. Fakt, że byłem naocznym świadkiem ich śmierci nakładał na mnie moralny obowiązek podjęcia starań, aby zabici nie zostali zapomniani. Przez wiele lat istniejące w naszym kraju warunki nie sprzyjały jakimkolwiek działaniom zmierzającym do ujawnienia okoliczności śmierci zabitych jeńców. Dopiero w lutym 1991 roku po raz pierwszy napisałem w tej sprawie krótkie pismo do Ambasady Republiki Federacyjnej Niemiec w Polsce. W wyniku trwającej kilka lat korespondencji prowadzonej również z Fundacją „Pamięć – Gedenken” powołaną w 1994 roku (Fundacja ta kompetentna jest we wszystkich sprawach związanych z grobami żołnierzy niemieckich w Polsce), moje starania odniosły pozytywny skutek. Dziś już nic nie stoi na przeszkodzie aby ujawnić wszystkie okoliczności związane z wydarzeniami sprzed lat, których jako 13-letni chłopiec byłem naocznym świadkiem i które utkwiły mi w pamięci na całe życie. Aby przedstawić atmosferę tamtych dni, cofnę się nieco w czasie.
Od wczesnej jesieni 1944 roku front w południowej części Polski ustabilizował się na linii: Nowy Żmigród – Jasło i dalej rzeką Wisłoką. Okolice Ciężkowic i cała linia kolejowa Tarnów – Nowy Sącz oraz droga Tarnów – Grybów prawie co dzień były patrolowane przez radzieckie samoloty, które często atakowały niemieckie transporty. Trwała intensywna budowa umocnień wzdłuż rzeki Białej na wzgórzach nad jej zachodnim brzegiem (3 transzeje ciągłe, stanowiska dział i karabinów maszynowych, bunkry drewniano-ziemne, rowy łącznikowe, zasieki). Od wschodu słychać było często detonacje a w pogodne noce niebo nad wschodnim horyzontem cięły nożyce reflektorów przeciwlotniczych.
W słoneczny poniedziałek przed południem dnia 15-go stycznia kręciłem się po ciężkowickim Rynku. Zdziwił mnie nadzwyczajny ruch. Biegali Niemcy, ładowano furmanki. Wyczuwało się jakiś niepokój i pośpiech. Razem z kolegą obserwowaliśmy z ciekawością co się dzieje. Jednym z wozów powoził mój starszy brat Adam, którego Niemcy zatrudnili zimą przy koniach. Zobaczywszy mnie skinął, aby iść za nim. Zjechał do rynku w ulicę Głęboką (obecnie Kościuszki) mówiąc: „uciekaj do domu i powiedz mamie, że Niemcy mnie zabierają”
Przed świtem we wtorek 16 stycznia, nagle na wschodzie rozpętało się piekło. Huk był straszny, że od wstrząsu w drewnianym domu w którym mieszkałem z matką, pootwierały się drzwi a szyby w oknach dźwięczały jak dzwoneczki. Nie słychać było pojedynczych wybuchów tylko hurkocący grzmot, jakby ktoś uruchomił gigantyczne diabelskie żarna. Niebo na wschodzie poróżowiało. Trwało to do brzasku, może godzinę, może dłużej. Ranek wstawał mroźny, ale słoneczny. Przez kilka godzin południowych samoloty ani na moment nie znikały z nieba, atakując wypatrzone cele z działem szybkostrzelnych i karabinów maszynowych, a nawet bombami. W tym dniu między innymi od wybuchów bomb zostały uszkodzone niektóre witraże w ciężkowickim kościele. Na wschodzie gdzieś nad Libuszą zawisła ogromna chmura czarnego smolistego dymu. Przed zachodem słońca na drodze z Ostruszy pokazały się luźne, kilkuosobowe grupki idących w kierunku Ciężkowic żołnierzy niemieckich. Stałem chwilę i obserwowałem drogę. Żołnierze byli zarośnięci, brudni, niektórzy kontuzjowani i nie uzbrojeni, z nałożonymi prowizorycznie opatrunkami, inni z bronią. Noc z 16 na 17 stycznia była ciemna i mroźna. Około drugiej nad ranem wyrwał nas ze snu potężny huk, za chwilę drugi, potem trzeci...piąty.
Odgłosy wybuchów przemieszczały się wzdłuż białej od północy na południe. Matka, która przeżyła w okolicy Biecza I wojnę światową oświadczyła, że Niemcy wysadzają prawdopodobnie mosty, a więc definitywnie uciekają. Do rana już nie spaliśmy. Gdzieś koło czwartej w Ciężkowicach na linii umocnień nad Białą wybuchła gęsta strzelanina. Sprzed naszego domu widać było z daleka krzyżujące się nad ziemią iskierki świetlnych pocisków. Odgłosy wybuchów artyleryjskich dobiegały z południa z okolic Pławnej, gdzie na niebie pokazała się niewielka łuna. O brzasku strzelanina ucichła. Było już prawie całkiem widno, kiedy w ciszy poranka od strony Ostruszy zaczął narastać szum, tak jakby zbliżał się do nas ogromny rój pszczół. Zaciekawieni wyszliśmy z matką przed dom. Po chwili zza zakrętu drogi koło skały Wantucha wyłonił się niczym pełzający smok, szary tłum. Z odległości około 300 metrów trudno było odróżnić poszczególne sylwetki i głosy czy kolor munduru. Nasz dom położony na wzniesieniu za rzeczką w prostej linii od drogi dzieliła przestrzeń nawet nie 100 metrów, tj. wąski pas bezlistnych krzaków, rzeczka Ostruszanka i niewielkie puste zaśnieżone pola. Kiedy czoło tłumu znalazło się najbliżej naszego domu stwierdziliśmy, że są to wojska radzieckie.
Wtem od strony Ciężkowic dał się słyszeć odgłos dzwonków pędzących w zaprzęgu sań, z których w niebo wystrzeliła czerwona rakieta. Idący drogą Rosjanie odpowiedzieli podobnie. Spotkanie zbliżających się z przeciwka nastąpiło dokładnie naprzeciw ławy na Ostruszance. Jedni i drudzy zatrzymali się. Z sań zeskoczyli jacyś ludzie, chwilkę przystanęli, a następnie część z nich biegnąc w kierunku rzeczki nagle upadła w śnieg. Za około pół sekundy usłyszeliśmy serię z karabinu maszynowego i zaraz potem kilka serii z pepesz. Rosjanie znajdujący się w tyle, może 100 metrów od miejsca gdzie padły strzały, rozbiegli się z drogi na prawo i lewo tworząc tyralierę wściekle ziejąca ogniem z pepesz. Widząc zbliżających się i strzelających w naszym kierunku żołnierzy wbiegłem z matką do kuchni, gdzie staraliśmy się ukryć przed ewentualnymi pociskami za wiązkami słomy, położonymi wcześniej na podłodze przy ścianach. Strzelanina nagle ucichła. Ledwie zdążyliśmy się podnieść z podłogi, gdy przez gwałtownie otwarte drzwi weszło dwóch Rosjan i trzymając wycelowane w nas pepesze, krzyknęli: „kuda giermaniec”. Matka, która znała trochę rosyjski odpowiedziała: „giermańców u nas niet, ubieżeli na zapad”.
„A łoszad u was jest?” „Niet u nas tylko krowa”. „Skaziti gdie?” Matka wychodząc do obory wzięła mnie za rękę. Bała się być sama z żołnierzami. Wyszliśmy przed dom otworzyć drzwi stajenki, a za nami Rosjanie. Jeden z nich czekał na zewnątrz, drugi obejrzał krowę, wyszedł z obory i zapytał: „Kuda Berlin?” Poszli we wskazanym przez matkę kierunku. Spojrzałem na drogę; znów pełznący wąż wojska nie miał końca ani początku. Podbiegłem do miejsca gdzie strzelano, aby pozbierać łuski. Minąłem ławę na Ostruszance. Tuż za rzeką z lewej strony zobaczyłem kilka leżących nieruchomo ciał w niemieckich mundurach. Przerażony natychmiast zawróciłem i biegnąc z tą wiadomością do matki uświadomiłem sobie czego przed chwilą byliśmy świadkami. Sądziłem wówczas, iż padający na naszych oczach po pokładali się w śnieg by strzelać, bowiem odgłosy strzałów dobiegały do nas w chwilę po ich upadku. Wcześniej nie wziąłem pod uwagę odległości jaką głos musiał pokonać. Matka z różańcem w ręku modląc się poszła ze mną za rzekę. Zabitych było sześciu. Czterech żołnierzy niemieckich i 2 kolejarzy. Na zdeptanym, zbryzganym krwią śniegu w niewielkich jej kałużach leżeli bardzo młodzi ludzie już bez butów. Wokół porozrzucane były skarpety, onuce, fotografie i listy pisane w języku niemieckim. Nie było przy nich broni. Na mundurach mieli wiele dziur od kul, a zatem słyszane nieco później po karabinie maszynowym serie z pepesz przeznaczono już zabitym. Jeden z kolejarzy był w mundurze bahnschutza (niemieckiego policjanta kolejowego). Najbliżej drogi, też w mundurze kolejowym leżał Szostek – Polak z Bogoniowic, którego moja matka rozpoznała. Nie wiem kto powiadomił o jego śmierci żonę. Faktem jest, że jeszcze w tym samym dniu po południu powiozła jego zwłoki na tragacu do domu, bo wszystkie konie z okolicy zabrali Rosjanie.
Pamiętam, że w czasie naszego krótkiego pobytu przy rzece, gdzie leżeli zabici, idący drogą żołnierze wołali do mojej matki: „bieri matier szmatki, bieri, nie bojatsia”. Na co matka spojrzała w ich kierunku, szepnęła „dzicz” i powiedziała „chodźmy do domu”. Tego samego dnia przed południem będąc w Ciężkowicach na Rynku dowiedziałem się, że rozstrzelani przy drodze do Ostruszy, zostali w nocy wzięci do niewoli przez radziecki zwiad, który znienacka opanował most na Białej i znajdującą się w pobliżu budkę dróżnika przejazdowego obsługującego szlabany. Tam ich ujęto i trzymano do rana, a później zarekwirowanymi saniami powieziono w kierunku Ostruszy. Tak więc na naszych oczach strzelano do bezbronnych. W trakcie nocnej cichej walki o most zakłuto przy nim bagnetami kilku Niemców. Polegli też podobno Rosjanie.
Po kilkunastu dniach, kiedy nadeszła odwilż, zabitych przy drodze Niemców pogrzebali mieszkańcy okolicznych domów w pobliskim dole. Mogiły niczym nie oznakowano. Miejsce ich spoczynku pozostało w pamięci tylko tych nielicznych ludzi, którzy uczestniczyli w pochówku. (...)
Marian Kras
Źródło: Marian Kras, „Wojna i pamięć”, Ziemia Ciężkowicka, nr 5/1999, s. 13 – 14.