Baner

Inne

Akcja pod Pławną

W lasach Jamnej swój postój miała 4 kompania „Ewa” batalionu „Barbara”. Stamtąd wieczorem, 14 września wyszedł na wypad dowódca por. „Kalina” Michał Steczyszyn wraz ze swoją kompanią i kilkoma ochotnikami z innych oddziałów. Kpt. „Leliwa” otrzymał bowiem meldunek, że z Tarnowa w kierunku Nowego Sącza ma jechać słabo obsadzony wojskiem niemiecki pociąg amunicyjny. Zadaniem por. „Kaliny” i jego oddziału było założenie miny, która miała wysadzić nadjeżdżający transport, a potem, w zależności od okoliczności, oddział miał opanować pociąg i zdobyć jak największą ilość broni a transport zniszczyć.
Noc z 14 na 15 września była ciepła i pogodna, widoczność dobra, a drogi i ścieżki suche. Wymarsz kompanii z placówki w Jamnej nastąpił około godz. 23. Do Pławnej dotarła bez przeszkód. Por. „Kalina” rozstawił poszczególne drużyny strzeleckie wzdłuż toru kolejowego na odcinku około 400 m. Po lewej stronie toru kolejowego przebiegało koryto rzeki Białej, natomiast po prawej stronie teren wznosił się w górę. Na grzbiecie wzniesienia były wykopane przez Niemców puste rowy strzeleckie, a przed nimi przeprowadzone były zasieki z drutu kolczastego. Plutony rozmieściły się na grzbiecie, między torem kolejowym a zasiekami z drutu kolczastego. St. sierż. „Grom” i pchor. „Juhas” – minierzy, założyli miny pod tor. Żołnierze ustawieni na pozycjach zaczęli się niecierpliwić, ponieważ upłynęło już kilka godzin oczekiwania, a transport nadal nie nadjeżdżał. Dopiero o godz. 2.30 dał się słyszeć odgłos nadjeżdżającego pociągu, który zbliżał się do mostu kolejowego w rejonie założenia miny.

Przebieg Akcji pod Pławną relacjonuje Stanisław Derus w książce „Szli partyzanci” słowami samych uczestników akcji: „(...) przebieg akcji podaję według relacji ppor. „Roli” Władysława Kowala, opublikowanej w WTK w 1956 r.:
„Każdy przycisnął się do ziemi i patrzył. Nagle błysnął słup ognia, powietrzem wstrząsnął ogromny huk i  nagle zapadła ciemność. Przez moment panowała cisza i w tej ciszy usłyszałem głos por. „Kaliny” wydającego rozkaz ogniowy. Ciemną sylwetkę pociągu ostrzeliwało prócz pojedynczego ognia kompanii, pięć karabinów maszynowych. Jak długo nasz ogień trwał, trudno mi dzisiaj powiedzieć, pamiętam tylko, że w pewnej chwili ustał i zrozumiałem, że żołnierze poszli do ataku, by opanować pociąg. Ale nagle z transportu wystrzeliło w niebo kilkanaście rakiet, zrobiło się jasno jak w dzień. Za unieruchomionym parowozem, okrytym obłokami pary, dostrzegłem pewną ilość krytych wagonów towarowych, a za nimi długi rząd platform załadowanych czołgami i samochodami. Na tym tle widziałem biegnących do pociągu naszych żołnierzy. No i zaczęło się! Pociąg po prostu ział ogniem karabinów maszynowych z czołgów. W kilka chwil zrobiło się jeszcze jaśniej, paliły się za nami jakieś stodoły, krwawo oświetlając przedpole. Nasi starali się jak najprędzej zniknąć z przedpola i szukali schronienia pod wagonami. O opanowaniu pociągu nie było mowy, tym bardziej, że kompania nie posiadała broni przeciwpancernej. Główny cel akcji, spowodowanie przerwy na linii kolejowej, został jednak osiągnięty.”
Według relacji innego uczestnika kpr. „Józko” Franciszka Pyrka on tak widział tę akcję:
„Nadjeżdża pociąg. Wybuch. Cisza... W ciszy pada głośna komenda ppor. „Krzyka”: „Chłopcy, naprzód...! Żołnierze poderwali się do ataku. Wówczas z pociągu otwarła się jedna lawina ognia. Rakiety, krzyki rannych, trzask broni... Ostrzeliwanie pociągu przez naszych i rzucanie granatów trwało około 5 minut. Karabiny maszynowe i działka z pociągu pancernego biły bez przerwy. Pierwszy postrzelony kpr. „Listek” jeszcze żył. „Piekarz” Aleksander Pękala podał mu z okopów koniec karabina, usiłując rannego „Listka” wciągnąć do okopów. Rakieta, nowa seria i „Listek” został skoszony. Najdłużej bronił się kpr „Muł” koło domu chłopa, dopóki starczyło mu amunicji. Wreszcie padł ciężko ranny. Dobili go Niemcy. Wtedy dano hasło do odwrotu...”
Opanowanie zaistniałej sytuacji okazało się niemożliwe, całkowicie została zerwana łączność, każdy z partyzantów wycofywał się samodzielnie, bez komend dowództwa. Jedni uciekali przez zasieki z drutu kolczastego, rzucając na nie co mieli pod ręką: płaszcze, koce, czy pałatki, by się jakoś przedostać. To i tak niewiele pomogło, bo uciekający porwali przy tej przeprawie odzież na strzępy i pokaleczyli ciało. Inni do ucieczki wybrali otwarte pola, będąc tym samym pod bardzo silnym ostrzałem. Jeszcze inni uciekali okopami w poprzek drogi. Z zaatakowanego pociągu cały czas padały strzały, a wystrzeliwane działka oświetlały okopy, którymi wycofywali się żołnierze. Od wystrzeliwanych pocisków zapaliły się najbliższe zabudowania.

Zmęczeni i skrwawieni żołnierze wracali na Jamną pojedynczo lub w małych grupkach, sami nie wiedząc jak dokładnie dotarli na miejsce postoju batalionu. Powracających rannych w drodze powrotnej opatrywały sanitariuszki i lekarz. Furmanką przywieziono rannego „Mściciela” Kazimierza Walca. Zaopiekował się nim jego kolega strz. „Pik” Bolesław Pelczar. Wszyscy, którym udało się powrócić byli witani ze łzami radości Na całą kompanię czekano do południa, niestety czterech żołnierzy nigdy nie dotarło, zginęli w Akcji pod Pławną:
kpr. „Listek” – Kazimierz Steczyszyn z Tarnowa
kpr. „Muł” – Wojciech Musiał z Mościc
st. strz. „Bajtuś” – Władysław Trytek z Mościc
strz. „Wrona” – Stanisław Kłusek z Mościc

Rannych zostało 4 żołnierzy:
strz. „Bielecki” - Władysław Bacia z Mościc
strz. „Mściciel” – Kazimierz Walc z Pleśnej
strz. „Orzeł” – Marian Klimczak z Mościc
strz. „Zawrocki” – Eugeniusz Rymarz z Mościc.

Rannym pomocy medycznej udzielał lekarz baonu por. „Marian” Marian Sulima – Kraśniński z Krakowa. Ciężko rannego „Mściciela” ze strzaskaną kością ramienia skierował por. „Marian” do szpitala w Gorlicach. Konwojowała go „Ziuta” Helena Rój, nauczycielka z Katowic. Konwój z rannym musiał przejechać około 30 km i dodatkowo przejść przez 5 niemieckich punktów kontrolnych. Aby to się udało lekarz w skierowaniu do szpitala podał, że wiezie się chorego na tyfus, czego Niemcy panicznie się obawiali. Bez większych kłopotów udało się im dotrzeć do szpitala w Gorlicach, gdzie chorym zaopiekowali się: dyrektor szpitala, dr Jan Rybicki, dr A. Michalski i Siostra Zofia Warmuz ze Zgromadzenia ss. Służebniczek NMP. Wcześniej sporządzono fikcyjną historię choroby, wynikało z niej, że Kazimierz Walc pracował przy okopach w Żmigrodzie i w czasie nalotu samolotów radzieckich został ranny. Opiekująca się rannym Siostra Zofia pouczyła go, jak ma się tłumaczyć w razie kontroli szpitala przez gestapo.

Przyczyną tego, że słabo uzbrojona kompania, bez broni przeciwpancernej musiała zmierzyć się z uzbrojonym w ciężką broń i niemieckich żołnierzy pociągiem pancernym, było odstawienie na boczny tor pociągu, na którego przyjazd przygotowywali się partyzanci. Pociąg z bronią i amunicją o słabym konwoju, który według otrzymanych raportów wywiadu kolejowego AK z Tarnowa miał przejeżdżać tą trasą,  wyjechał z Tarnowa, jednak po usterce będącej wynikiem akcji sabotażowo – dywersyjnej organizacji podziemnej, odstawiono go na boczny tor. Stąd też żołnierze 4 kompanii tak długo czekali w zasadzce pod Pławną na przyjazd pociągu, zamiast którego kilka godzin później nadjechał pociąg z czołgami na wagonach na front. O tej zmianie nie wiedziało ani dowództwo baonu, ani dowódca akcji, dlatego zaistniała sytuacja była zaskoczeniem dla kompanii wypadowej, która oczekiwała przecież przyjazdu słabo uzbrojonego pociągu.

Błędem dowódcy kompanii „Ewa”, który wyznaczył miejsce akcji, było brak zabezpieczenia drogi odwrotu kompanii. Efekty samej akcji, do której kompania nie była przecież przygotowana, okazały się większe niż się to w pierwszym momencie wydawało. Przerwa w ruchu kolejowym na linii przyfrontowej wynosiła 48 godzin. Pociąg wycofano do Tarnowa i według obserwacji pracownika wywiadu kolejowego ps. „Iskra”, wyniesiono z niego – po usunięciu ludności cywilnej – około 60 noszy z zabitymi i rannymi. Był to bez wątpienia dotkliwy cios dla Niemców, za co zemścili się  na bezbronnej ludności cywilnej Zawodzia - części wsi Zborowice, gdzie miła miejsce ta akcja.

Rano 15 września 1944 r. zjechała na Zawodzie ekspedycja karna, złożona z oddziałów SS, żandarmerii polowej, gestapo i własowców z SS-Galizien. O przebiegu pacyfikacji ludności cywilnej Zawodzia ponownie czytamy w książce Stanisława Derusa:
„15 września o godz. 3 nad ranem obudziły mnie bardzo bliskie strzały. Słychać CKA –y, karabiny zwyczajne, KM-y. Czasem działko, granat, widać rakiety – pożar na Zawodziu. Co się stało?
Może już tu doszły wojska radzieckie i po prostu bitwa z Niemcami. Do rana się uciszyło, nie wiemy nic. Po Mszy św. widzę pełno wojska niemieckiego na Zawodziu. Żandarmeria, SP, SA, żandarmeria polowa, gestapo a najwięcej Ukrainców, którzy jak zawsze, tak i tym razem służyli wiernie wrogom Polski. I widać jak idą od domu do domu i palą – tak systematycznie. Jeden gospodarz z Zawodzia idzie przez wieś mało przytomny i krzyczy: Ratujcie, dzieci nam zabili, domy palą! Dowiedzieliśmy się od niego, że to w nocy jakiś oddział partyzancki napadł na wojskowy pociąg jadący na front i teraz zemsta za to. Są ranni pośród ludności, są i zabici. Co robić? Iść czy nie iść? Co ja mogę pomóc? Ale zawsze choć jakie słowo pociechy zanieść tym nieszczęśliwym. Matka moja płacze, kierownik krzyczy: po co ksiądz pójdzie, chyba po śmierć! A jednak ktoś iść powinien. Więc decyduję się – pójdę na wolę boską. Przypomniało mi się sienkiewiczowskie: Kali się bać, ale iść, więc i ja też.
Tam, gdzie ława Zawodzka (na rzece Białej) pierwszy patrol niemiecki – żandarmi.
Komm! Właśnie idę – odpowiadam. Halt! Dokumente!
Pokazuję Kenkartę. Rewizja, badanie: wer bist du? A po co, a dokąd? Wytłumaczyłem, - proszę, by wolno było iść dalej. Poszwargotali. Ja, - passieren aber melden sich beim nachsten Kommando! Tu drugi patrol przy domu Olchawiny. Mniej więcej ta sama historia. Olchawina płacze – młoda kobieta z dwojgiem małych dzieci – męża jej zabrali. Pytam się – według jej życzenia – czy i jej dom też spalą. Nie wiem odpowiada żandarm – o tym zadecyduje Brandkommando. Gdzie? Dalej przy budce kolejowej, ale meldować się z daleka! Idę, - a tu już zewsząd pędzą ku mnie, a najbliżej Ukraińcy – własowcy. Halt! Pytanie: wohin, - kuda? Stanąłem, pytam o Komando. Tam stoi. Tytuł jego? Hauptsturmfuhrer.
Widzę go jak stoi z lornetą i wskazuje, które domy palić. Stanąłem, pozdrowiłem go. Pytanie, badanie – wreszcie pozwolenie na zaopatrzenie tych: Tote, Verwundete.
A wtenczas znalazłem się o krok od śmierci. Zapytałem go: Czy będziecie wszystko palić? Aż się cofnął. Już łapie za futerał z pistoletem. Jak wrzaśnie: Po coś tu przyszedł – zaopatrywać chorych, czy na wywiad!!!? Auskunfte machen. Śmierć – pomyślałem. In manus tuas...Czekam. Przestał. Przepraszam czym prędzej. Marsz! – więc idę do budki kolejowej, bo tam zagnali Zawodniaków, a ze mną dwu żołnierzy: Bajonett auf! Wszedłem tam, a wrażenie ogromne, niesamowite. Ludzie stłoczeni, bo budka ciasna, przerażeni, bo na ich oczach Niemcy palą ich zagrody. Ukraińcy rabują...
Ze łzami, ze szlochem witają mnie, żalą się, skarżą... Pocieszam jak mogę. Zaopatrzyłem rannych żegnany prośbą: księże proboszczu, ratujcie! Idę do innych domów z tymi „aniołami stróżami”. Tam już nieżyjący mężczyzna, zginął od kuli, kobieta zmarła na udar serca...
Wracam, dziękuję temu Haupsturmfuhrerowi. Widziałem, że go to ucieszyło. Wtedy zapytałem, czy mogę jeszcze coś powiedzieć. Ja! A więc proszę: Przestań Pan palić resztę domów. Jakby go zatkało. Warum? Bo karzecie niewinnych ludzi. A ja słyszałem jak Niemcy stale powtarzali: Bei uns ist alles gerecht. I wierzyłem. Ale teraz nie mogę wierzyć – bo to nie jest gerecht – karać niewinnych. A ja księdzu pokażę, że cierpią tylko winni. Kommen sie! prowadzi mnie, gdzie twarzą do ziemi leżało 5 zabitych partyzantów. Butem – jak padlinę jaką – odwraca jego świta każdego twarzą do góry i każe mi rozpoznawać. Aż żal ściska serce! Młodzi chłopcy, dobrze zbudowani i tak marnie zginęli. Oczywiście żadnego nie znałem, więc mówię mu: Widzi pan wszystko to obcy ludzie. A więc?
Ale winni – powiada Niemiec – bo dali schronienie tym bandytom. Nie dali, bo spali w nocy, gdy przyszli partyzanci. Banditen! – krzyczy Niemiec. Niech będzie bandyci, ale proszę zaprzestać palić. Na to odzywa się jeden z otoczenia komendanta: Co ksiądz baje, wyście wszyscy niewinni. I ci tutaj i ksiądz niewinny, a wszyscy jedno wiecie. Jeder Pole ist ein Partisan! Szczęście, że komendant nie zwrócił na to uwagi. Widać, że się namyśla. Wreszcie – Bogu dzięki i chwała – daje sygnał świstawką, podnosi rękę do góry: Feuer einstellen! – i mówi – na dziś dosyć. Ale nich ksiądz w niedziele powie z ambony, że jeżeli się coś takiego zdarzy, to spalimy wszystko z ludźmi i księdza też z kościołem. Powiedziałem, że tego nie zrobię. Znów groźne: Warum?
Bo to bezcelowe mówić naszym biednym ludziom. Trzeba by iść tam w lasy i ogłosić partyzantom. Przypatrzył się, machnął rękom i mruknął: Machen sie, wie sie wollen. Jednak dał się uprosić. Zwolnił ludzi z tego więzienia w budce. Jak to wszystko biegło ratować, co by się jeszcze dało. Niestety, niektóre domy już się spaliły zupełnie, inne dogorywały. Spalonych zostało 13 gospodarstw to znaczy 30 budynków. Dzieci ranne odwiozło się do szpitala, naszym zmarłym urządziło się manifestacyjny pogrzeb. Zabitych partyzantów nakazali Niemcy zaraz tam na miejscu zakopać w dole. Zabranych zakładników w liczbie 10 wywieźli. Siedmiu z nich wróciło, a 3 rozstrzelali w Nowym Sączu w pierwszy dzień, zanim można było jakieś kroki ratunku podjąć.”
W trakcie tych działań pacyfikacyjnych śmierć ponieśli także mieszkańcy Zawodzia.
Józef Kachniarz chcąc wyprowadzić z płonącej stajni krowę i konia,  został ugodzony pociskiem i padł martwy przy zagrodzie. Maria Wszołek zmarła na udar serca po tym jak spalono jej gospodarstwo, a męża zabrano jako zakładnika, zostawiając tym samym pięcioro małych dzieci. Ranne zostały dzieci Józefa Gwizda. Do więzienia w Grybowie wywieziono zakładników, brutalnie ich tam przesłuchując i żądając przyznania się do przynależności do organizacji podziemnej. Tortury na nic się zdały, bo żaden z nich nie przyznał się do partyzantki, ponieważ żaden do niej nie należał. Trzech z nich zabrano więc na samochód i wywieziono drogą w kierunku Nowego Sącza, gdzie zostali rozstrzelani. Wielkie straty ponieśli wszyscy mieszkańcy Zawodzia, Niemcy spalili tam kilkadziesiąt zabudowań mieszkalnych i gospodarczych. Ludzie stracili nie tylko dachy nad głową, ale także prawie cały dobytek, łącznie z żywnością, co przed zbliżającą się przecież zimą zwiastowało ogromne trudności oraz wielką biedę i głód.

W książce „Szli Partyzanci” Stanisława Derusa czytamy jeszcze: „Niewyjaśnioną sprawą jest ilość poległych partyzantów pod Pławną. Ks. Kozioł widział 5. Nie mógł to być mieszkaniec Zawodzia Józef Kachniarz jako 5-ty, bo proboszcz go znał i urządził zabitym mieszkańcom manifestacyjny pogrzeb. Wiadomo, że w oddziale było wielu wysiedlonych, którzy nie byli znani pozostałym żołnierzom danej miejscowości, albo mógł to być też żołnierz radziecki znajdujący się w naszym batalionie.
Ustaliłem w Zborowicach, że w 1945 r. przyjechał tu samochód z Zakładów Azotowych w Mościcach z rodzinami poległych, celem ich ekshumacji. Na samochodzie przywieźli 5 trumien na ciała pomordowanych, ale z dołu wydobyto tylko 4 zwłoki. Piątego zabitego nie było... Zagadka pozostała dotąd nie rozwiązana.”
Partyzanci, którzy zginęli w akcji na Zawodziu aż 49 lat czekali na upamiętnienia ich ofiary życia, najdłużej spośród 50 poległych żołnierzy batalionu „Barbara”.
Staraniem Komitetu b. żołnierzy 4 kompanii „Ewa” ufundowano w miejscu tragedii pomnik upamiętniający poległych tam partyzantów oraz mieszkańców Zawodzia, którzy zginęli w czasie akcji pacyfikacyjnej. Uroczyste odsłonięcie pomnika nastąpiło dnia 5 września 1993r.
 



Źródło: Stanisław Derus, "Szli partyzanci", Lubaszowa 1996, s. 206 - 2017.

Warto zobaczyć

 

J13
marketingserwis.pl