Baner

Inne

CIĘŻKOWICE - Miasto mojego dzieciństwa - wspomnienia Mariana Krasa

Wspomnienia Mariana Krasa zamieszczone w Ziemi Ciężkowickiej nr 3/1999 i 4/1999

Urodziłem się jak każdy, ale nie byle gdzie, bo w mieście Ciężkowice jako szóste, najmłodsze dziecko w rodzinie. Dom nasz był za Stawiskami przy granicy z Ostruszą.

Przez pierwsze sześć miesięcy biała pani z kosą i matka czuwała przy kołysce dzień i noc. Modły matki wysłuchano. Anioł Stróż skrzydłami pogonił kostuchę i jak dotąd jeszcze żyję. Nie odpędził jednak złego fatum od Ciężkowic, bo kiedy miałem cztery lata przestały być miastem. Pozostały nim jednak w mentalności mieszkańców Ciężkowic i ich dwóch przedmieść oraz okolicznych wiosek. Ale miastem to były na pewno, gdyż pamiętam areszt miejski przy ul. Głębokiej, obecnie Kościuszki, nadzorowany przez Klucznika Urbanka, (...) każdy pobyt w nim dostarczał wielu wrażeń. Miało pewno dwa razy więcej sklepów i knajp niż dzisiaj, chociaż maleńkich. Zawsze, a szczególnie w środy i niedziele tętniło życiem. Wszystko co człowiek wówczas zapragnął mógł kupić. Jak się szło ze Stawisk na Rynek ul. Głęboką to z prawej strony najpierw mijało się dom nauczycieli Dziubanów, dalej areszt i największy dom w Ciężkowicach, w dodatku podpiwniczony, w którym była poczta i sąd grodzki. Właśnie pod tym domem Żyd Jankiel każdej zimy gromadził w trocinach najgrubszy lód wożony ze stawów ojca.

W Ratuszu na Rynku była masarnia Gnutka i sklep ,,Społem”. Pilnował tego stojący naprzeciw w kapliczce św. Florian.
Ówczesny Rynek był zupełnie inny niż dzisiaj. Każdy dom służył interesom. Od frontu nie było mieszkań tylko sklepy, knajpy, jatki itp. W najbardziej ruchliwych punktach stały dwie drewniane budki o rozmiarach kiosków: Gębarowskiego - naprzeciw wejścia do Ratusza i Adama Ryby - naprzeciw apteki (obecnie kwiaciarni).
Gembarowski miał w kiosku wszystkie artykuły spożywcze i pasmanteryjne. Ryba, tytoń, bibułki, papierosy, gazety. W niedzielę po wyjściu z kościoła za kioskiem Ryby należało się zatrzymać przy schodach do Ratusza jeżeli stał na nich woźny Piecuch z bębnem. Po długim głośnym bębnieniu odczytywał on zwykle najnowsze komunikaty i postanowienia władz. Mówiło się później: bębnili na Rynku o tym lub owym.

W dawnych Ciężkowicach do sklepów no rynku wystarczyło się tylko zbliżyć, a już zjawił się brodaty i pejsaty Żyd w czarnym chałacie z mycką na głowie, kłaniający się w pas i zapraszał: „proszę wejść do sklepu, ależ proszę wejść, ja nie chcę nic sprzedać, ale mam taki piękny nowy towar z Krakowa a może on jest i z zagranicy, obejrzeć nie kosztuje, a warto zobaczyć”. Jeśli któreś z rodziców dało się skusić na wejście do sklepu, to zawsze coś kupiło, oczywiście na tzw. bórg (kredyt).
Pamiętam często w niedzielę po mszy zachęcana matka wstępowała do żydowskiej jatki wybierając jakiś ochłap z kozy, barana lub cielaka. Cielaki bito dwutygodniowe i mięso z nich było tanie. Cieszył mnie taki zakup, bo wiedziałem, że wtedy na obiad najem się do syta ziemniaków z rosołem, a na deser mięsa zjadanego zawsze na końcu posiłku jako najsmaczniejsze.
Czasem ojciec zabierał mnie ze sobą do miasta, gdzie na Rynku wstępował zawsze do knajpy Platnera na piwo (obecnie część Legendarnej). Później szliśmy do budki Ryby po gazety i tytoń. U Ryby spotykał kolegów podobnie jak on inwalidów z I wojny światowej (ojciec stracił nogę na włoskim froncie w 1918 roku). Z kolegami gawędził o polityce i innych aktualnych wydarzeniach. Zapamiętałem niektórych np. Hołdę z Dąbrowy – bez ręki, Łysaka z Ostruszy - bez nogi, Rydlakowskiego z Ciężkowic z usztywnionym zgiętym łokciem. W Rynku naprzeciw budki Ryby od strony północnej mieszkał samotnie serdeczny przyjaciel ojca, nie tylko od kieliszka, o nazwisku Klimek. Nawzajem sobie, a czasem wspólnie komuś robili psikusy, z których później długo zaśmiewało się całe miasto.

Opowiem jeden z nich, który dość dobrze pamiętam.

Wczesnym rankiem pewnego dnia ojciec mając ogromnego kaca obudził mnie: ,,wstawaj, idziemy do miasta”. Knajpy na Rynku były jeszcze zamknięte, ale od czegóż był kolega. Weszliśmy w długą, mroczną, sklepioną sień i w lewo do kuchni. Na wołanie nikt nie odpowiedział. W otwartej izbie na łóżku pod pierzyną spał jak zabity Klimek. Na nic zdały się krzyki i tarmoszenie śpiącego po nocnej libacji. Nawet ściągnięcie z niego pierzyny nie pomogło. Wyszliśmy na Rynek. Przy wylocie ul. Kościelnej przed apteką spotkaliśmy podążająca z kościoła znaną z wielkiej pobożności, trochę głuchą, i niedowidząca starą Szczerbinę z Ostruszy. Po wzajemnym pozdrowieniu Pana Boga ojciec udał wielką rozpacz i powiedział: ,,Scyrbino wy tako pobożno zmówilibyście pacierz za Klimka Skaboskiego, nimo mu kto nawet gromnicy zaświecić.

,,A co umar”? Spytała. „A no pomarło mu się, leży bidny jak Łazorz, pijok z niego był wielki, ale i takich Pan Bóg zbawi jak się pobożni za nik modlą”.

Szczerbinie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, przejęta misją do spełnienia weszła w bramę, a my schowaliśmy się z ojcem za budkę Ryby. Za chwilę co sił w nogach wybiega z sieni Szczerbina, a za nią w bieliźnie z wściekłym krzykiem Klimek. Hałas był tak wielki, że przerażeni Żydzi z całego Rynku wyglądali z bram aby zobaczyć co się dzieje. Za jakiś czas my znów idziemy do Klimka, a ten już ubrany, zły jak furiat wypada na nas z sieni. Ojciec z jak najbardziej niewinną miną zatrzymał go pytając, co się stało?

Pamiętam odpowiedź, jakby miała miejsce dziś. „Budzę się, bo zmarzłem. Słyse śpiewy, patrze a tu stara wiedźma Scerbino klency przy łóżku i prosi Boga na głos śpiwaniem by doł
mi wiecne odpocywanie. No cy by cię ślak nie trafił? ”

Po kilku dniach wszystko się wydało, bo ojciec nie wytrzymał, żeby nie powiedzieć innym kolegom, jaki miał ubaw. Trzeba było sprawę załagodzić. Przeprosił Szczerbinę, która mimo
wieku za kołnierz nie wylewała, zaprosił ją razem z Klimkiem i innymi kolegami do szynku Badera (obecnie sklep wielobranżowy). Bawili się i przepraszali na koszt ojca całą noc. Podobno na dnie beczułki po wypitej wódce był wąż, jakże więc mógł ojciec zapłacić Żydowi z renty za libację? Podpisał tylko weksel jak wielu innym Żydom za skredytowane towarzyskie pochlaje. Nie dziwię się, że matka popłakiwała jak weksli przybywało (...).
Marian Kras - obecnie mieszkaniec Turzy

Źródło: Marian Kras, „Ciężkowice – miasto mojego dzieciństwa”, Ziemia Ciężkowicka nr 3/1999, str. 13 – 14.

 

Druga część wspomnień Mariana Krasa

Jak daleko sięgam pamięcią - a więc połowy lat trzydziestych, w Rynku Ciężkowic – miasta mojego dzieciństwa brało początek aż osiem ulic. Kilka z nich miała nawierzchnię utwardzoną żwirem z rzeki Białej. Jednak po większych opadach deszczu, czy też roztopach wiosennych stawały się one nieco grząskie, tak że zastępująca nogę straconą na włoskim froncie drewniana proteza ojca lgnęła w błocie nawet na głębokość kilku centymetrów. Żadna z ulic nie miała ukształtowanych chodników. Pierwsze oddzielenie od jezdni betonowymi krawężnikami dróg dla pieszych wykonano na krótko przed II wojną światową. Wydzielone pasy znacznie podwyższono mocno ubitym i wyrównanym żwirem. Roboty te wykonywano przy pomocy najprostszych narzędzi. Najlepsze nawierzchnie miały ul. Kolejowa i ul. Kosieńska na całej długości tj. aż do drogi zwanej „cesarka”, omijającą po stronie zachodniej centrum miasta. Droga ta była wyjątkowo szeroka i solidna, łączyła Tarnów z Grybowem i Gorlicami miała nawierzchnię żwirową, twardą na grubym podłożu kamiennym. Mówiono, że została wybudowana na polecenie cesarza Austrii. Pozostałe ulice w niewielkiej odległości od Rynku przechodziły w drogi gruntowe tylko gdzieniegdzie nieco utwardzone. Wyjątkowe błoto było zawsze na Stawiskach tuż za brodem przez rzekę Ostruszankę na drodze prowadzącej do Ostruszy i Rzepiennika. Jedynie w okresach długotrwałej suszy lub silnych mrozów koła wozów nie grzęzły tam po osie. Te przepastne bajora często pieszo nie do przebycia ciągnęły się aż do obory gospodarstwa szewca Władysława Ryby (obecnie Ośrodek Szkolenia Kierowców). Celem umożliwienia mieszkańcom części Stawisk, Małego Przedmieścia i Ostruszy dojście do Kościoła i Rynku w ciągu całego roku wykonano utwardzoną żwirem ścieżkę dla pieszych z solidną drewnianą ławą nad rzeką Ostruszanką. Ścieżka ta odgałęziała się od ulicy Głębokiej (obecnie Kościuszki) w prawo za przydrożną figurą, a przed domem Średniawów i łączyła się z drogą przed budynkiem Wantucha właściciela kamieniołomu w Ostruszy. Ława ta istniała jeszcze dość długo po II wojnie światowej, a nawet po wybudowaniu w miejscu brodu, mostu na rzece Ostruszanka.

Ciężkowicki Rynek lat trzydziestych otaczały domy, niektóre z podcieniami podobnie jak dzisiaj, ale znacznie mniej zadbane, pokryte gontami lub papą. W kilku z nich okna zabezpieczały solidne drewniane okiennice szczelnie zamykane na noc. Zaledwie parę okazalszych budynków miało dachy kryte dachówką lub blachą. Należał do nich Ratusz, sąd z
pocztą, apteka, dom inż. Tomka i jeszcze 2 lub 3 inne. Domy w Rynku zamieszkiwali przede wszystkim trudniący się handlem Żydzi mający od frontu sklepy lub knajpy, a mieszkania na zapleczu. W ich rękach skupione było 70-80% handlu. Oni też byli właścicielami szeregu nieruchomości. Proporcje te były odwrotne o ile chodzi o ul. w pobliżu Rynku gdzie znacznie mniej było sklepów, a właściciele budynków nie byli Żydami. Zajmowali się oni przeważnie rzemiosłem lub uprawą roli. Miejsce gdzie znajduje się obecnie remiza strażacka i dom towarowy oraz najbliższa okolica zabudowane było kilkunastoma stodołami krytymi strzechą stanowiącymi własność rolników - mieszczan.

Znaczna ich część spłonęła w pierwszych powojennych latach podobno wskutek zaprószenia ognia przez nieznanych i chyba nietrzeźwych sprawców.

Największe gospodarstwo rolne w mieście z dużym sadem, ogrodem warzywnym i kwiatowym było własnością plebani. Dzisiaj jeszcze pozostałością tego gospodarstwa są popadające w ruinę stojące przy cmentarzu stodoły i obory.

Na plebani zatrudnionych było kilku parobków i gosposia. Wielu mieszkańców Ciężkowic zazdrościło im tej pracy gdyż ks. prałat Michalik, a później ks. prałat Król byli powszechnie bardzo szanowanymi z powodu wyjątkowej dobroci i oddani sprawom wiernych i kościoła. Nigdy za żadną posługę duszpasterską nie wyznaczali ceny, a nawet odmawiali przyjęcia jakichkolwiek datków od parafian naprawdę biednych. Kapłani ci zapisali się złotymi zgłoskami na trwałe w pamięci mieszkańców Ciężkowic.

Stosunki między ludnością katolicką, a wyznania mojżeszowego układały się różnie, co wiem z relacji ojca i własnych przeżyć. Na ogół starsi mieszkańcy obu wyznań darzyli się dużą wzajemną tolerancją, a nawet sympatią, szacunkiem i zaufaniem. Gorzej było z dziećmi i młodzieżą męską pozostającą pod wpływem starszego rodzeństwa lub niektórych dorosłych o przekonaniach jakbym to dzisiaj nazwał prawicowych. Ludzie ci jako starsi, a więc cieszący się większym autorytetem, mieli znaczny wpływ na dzieci i młodzież. Wpływ ten często wykorzystywali do robienia Żydom na pewno nieprzyjemnych psikusów. Np. zdobywało się uznanie i pochwały na rzucenie kamienia w zamknięte drzwi lub okiennice rano przed świtem w drodze do kościoła na roraty. Przyznam teraz ze wstydem, że w tych niezbyt chwalebnych wyczynach nie byłem ostatnim. Robiłem to jednak tak sprytnie, że nigdy nie dałem się złapać. Za taki postępek na pewno w domu czekałoby mnie lanie pasem ojca w gołe przysłowiowe cztery litery. Dochodziło też czasem do wzajemnych starć dobrze się znających grupek dzieci rożnych wyznań prowokowanych przezwiskami lub wspomnieniem biblijnej przeszłości. Kres bójkom kładły zwykle interwencje bezstronnych dorosłych lub krwawienie z czyjegoś nosa i drobne zadrapania. Takie zajścia były przez nas, a zapewne przez Żydów skrzętnie skrywane przed rodzicami.

Mieszkańcy dawnych Ciężkowic w moim odczuciu dążyli przede wszystkim do zbawienia duszy w życiu wiecznym po śmierci ciała. Sobota i niedziela były w mieście dniami świątecznymi. Już w piątek wieczorem idąc do Rynku ul. Głęboką (obecnie Kościuszki) słyszało się z odległej nieco, położonej naprzeciw poczty bożnicy głęboko przejmujący tęskny męski śpiew, w obcym ale przyjaźnie brzmiącym języku. Brodaci, odświętnie ubrani Żydzi, każdy w czarnym kapeluszu, podążali tam gromadnie by w drgającym blasku dziesiątek świec żarliwą, głośną melodyjną modlitwą prosić swego, a przecież i naszego Boga o pomyślność, dostatnie życie, lekką śmierć i wieczne zbawienie. Nie słyszałem aby kiedykolwiek zdarzył się jakiś incydent zakłócający te uroczystości.

Każdy niedzielny poranek był dla mnie inny niż w dniach powszednich taki pozostał do dzisiaj. W tym dniu czuło się święto było radośnie i uroczyście. Wiedziałem, że cały dzień będzie pełen atrakcji, rodzice poświęca mi więcej czasu. Latem z matką lub z ojcem szedłem do kościoła, a tam był jakże fascynujący świat. Przed kościół zajeżdżały eleganckie bryczki z właścicielami dworów w Kąśnej i w Bogoniowicach. Powozili nimi stangreci strojni w cylindry, liberie i białe rękawiczki. Końska uprząż iskrzyła się blaskiem wypolerowanych bogatych metalowych ozdób. Pamiętam, że jednym z powożących był stangret o nazwisku Kita z Kąśnej. Mniej zdobnymi bryczkami bogatych rolników powozili parobkowie ubrani zwyczajnie.

W kościele w wysokim rzeźbionym w drzewie o bogato złoconym wielkim ołtarzu był cierpiący, a więc rozumiejący ludzi, cudowny Bóg. Bóg, który jak mówił ksiądz i rodzice mógł wszystko. Dlatego modliłem się od Niego żarliwie. Prosiłem by ojcu odrosła urwana granatem noga, by nigdy się nie upijał i aby zawsze był ze mną. Żadnej z tych próśb małego dziecka Bóg nie wysłuchał. Na pewno zagłuszały je organy. Zawsze wydawało mi się, że grzmiące basowe ich głosy zwalały sklepienie na modlący się tłum lub przynajmniej strącały z piedestału któreś ze świętych figur. Gdy milkły organy podziwiałem wnętrze kościoła ołtarze, obrazy, wiele palących się świec i woń kadzideł tłumiącą nie zawsze przyjemne inne zapachy.

Wracając do ogólnych spraw Ciężkowic pamiętam, że granice miasta przy wszystkich ważniejszych drogach były oznakowane wyjątkowo solidnie dużymi blaszanymi tablicami stojącymi na wysokich około 2,5 m szynach kolejowych w betonie. Widziałem ich kilka. W pamięci utkwiła mi zwłaszcza ta przy drodze do Ostruszy, obok ruin karczmy zwanej Musowaniec 100 m przed skałą Wantucha. Ach te tablice, co one musiały ucierpieć. Przecież każdy chłopak, jeżeli tylko już mógł udźwignąć kamień, przechodząc drogą musiał w nie trafić. Hałas jak mówił brat i inni starsi koledzy, odpędzał złe moce i zmuszał je do nieprzekraczania granicy miasta. A diabły wtedy były wszędzie. Ostrzegał przed nimi ksiądz w kazaniach, mówiła matka, a przede wszystkim moja bardzo stara przyszywana babka Szostkowa, której ojciec kupując gospodarstwo zagwarantował w kontrakcie dożywocie.

Bałem się diabłów podobnie jak inne dużo starsze dzieci przekraczając granice Ciężkowic szukało się w Ostruszance kamieni i to jak największych, bo czym głośniej płakała grzmocona blaszana tablica, tym bezpieczniej było iść dalej. (...)

Źródło: Marian Kras, „Ciężkowice – miasto mojego dzieciństwa. Druga część wspomnień Mariana Krasa”, Ziemia Ciężkowicka nr 4/1999, str. 16 – 17.
 



Marian Kras

Warto zobaczyć

 

J13
marketingserwis.pl